Kotlet a sprawa polska

Wiadomo że jak rząd obiecuje że da, to obiecuje i na obiecankach się kończy. A jak zapewnia że zmniejszy biurokrację, to oczywiście ją zwiększy. Tak to już jest z politykami. Nie ma takiego świństwa, do którego nie posunąłby się polityk żeby zdobyć głosy. Aktualnie rządząca szajka nie jest w niczym inna od szajek poprzednich. Co prawda jednym ze sztandarowych haseł Donalda Tuska i spółki było zmniejszenie ilości urzędników, ale przecież równocześnie obiecał że nie podniesie podatków, czy że nie będzie zwiększał ilości fotoradarów na naszych dziurawych drogach… Tych obietnic nie dotrzymał, to dlaczego miałby przejmować się tamtymi? Czy to by coś zmieniło w wizerunku Platformy? No chyba niezbyt wiele. A jak się dowiadujemy rzesza urzędnicza III RP właśnie dobija do pół miliona. To całkiem pokaźny elektorat. Każda władza musi się z nim liczyć. A my musimy tę hydrę utrzymywać. Jakby tak dokładniej policzyć, to jest to duuuużo kasy. Bardziej wrażliwym polecam przerwanie dalszej lektury tego tekstu. Niektóre liczby mogą zaszokować. Według GUS w 2010 mieliśmy 462.900 urzędników. Średnia pensja urzędnika wynosiła 4.082 zł brutto. Nie wiemy czy jest to tzw. brutto małe, czy duże, ale z dużym prawdopodobieństwem możemy stwierdzić, że raczej brutto małe. Oznacza to, że do całkowitego kosztu średniego wynagrodzenia należy dodać koszty ponoszone przez pracodawcę (chodzi głównie o ukryty przed pracującymi na etacie całkowity wymiar stawek na ZUS – w tej chwili jest on płacony w części przez pracodawcę, a w części niby przez pracownika – de facto całość musi oczywiście zapłacić pracodawca). Według kalkulatora zamieszczonego na stronie wynagrodzenia.pl całkowity roczny koszt płacy jednego urzędnika w 2010 roku wynosił więc 58.099,92 zł. Mnożąc ilość pracowników przez tą wartość otrzymujemy astronomicznie wysoką kwotę:

[box]26.894.452.968 złotych[/box]

Prawie 27 miliardów! Szokująca kwota, ale nie jesteśmy jeszcze nawet w połowie rachunków niestety. Żaden urząd nie może istnieć samymi urzędnikami. Potrzebuje do tego całej otoczki: budynków, wyposażenia, samochodów. A siedzący w monumentalnych siedzibach urzędnicy mają do dyspozycji specjalną opiekę zdrowotną, własne ośrodki wypoczynkowe, nieustanne szkolenia, utrzymywane z państwowych pieniędzy związki zawodowe i fundusze socjalne (dzięki którym mogą np. jeździć na coroczne zakładowe pielgrzymki do Częstochowy). Wszystko to kosztuje krocie. Są szacunki, które określają sumę pozapłacowych wydatków na administrację na kwotę nie mniejszą niż dwukrotność kosztów wynagrodzeń. Lekko możemy więc dorzucić

[box]50.000.000.000 złotych[/box]

To suma po prostu zawrotna, ale wciąż nie jest to cały obraz problemu. Aby zadowolić tę wielogłową urzędniczą hydrę, miliony Polaków są zobowiązani dostarczać jej nieustannie setki milionów dokumentów, sprawozdań, deklaracji, ankiet, zaświadczeń i tym podobnej biurokratycznej materii, nie zapominając oczywiście o grubym katalogu opłat od czegokolwiek (poza oczywistymi podatkami rzecz jasna). Aby sprostać temu syzyfowemu zadaniu upodleni Polacy poświęcają rocznie astronomicznie wielką ilość godzin. Ponoszą koszty zatrudniania specjalistów z różnorakich dziedzin tylko w celu wypełniania urzędniczych formularzy, tracą pieniądze na szkolenia mające lepiej przysposobić ich w zaspokajaniu wymagań tysięcy ustaw i rozporządzeń. A mogliby wydawać tę forsę na coś pożytecznego. Na przykład na modernizację, żeby być lepszymi w biznesie od np. Niemców. Albo na fajne wakacje, żeby nie musieć dziadować po gównianych hotelach w Tunezji czy Egipcie, pijąc od rana do wieczora arabski bimber wymieszany z wodą z kranu (bo w końcu mamy pakiet „all-inclusive„), ale w końcu pojechać na tą wymarzoną wycieczkę do Ameryki Południowej, bo zawsze chcieliśmy zobaczyć piramidy Inków! Tak! Byłoby nas na to stać, gdybyśmy nie żyli w tak złodziejskim kraju.

Jaka może być suma tych zupełnie zbędnych w normalnym kraju kosztów? Jest to niezmiernie trudne do oszacowania, ale nawet licząc po 50 zł miesięcznie od każdego obywatela RP (co jest kwotą bardzo małą – proszę zauważyć, że same wynagrodzenia w administracji firm prywatnych są z reguły dosyć wysokie, w końcu są to specjaliści), daje nam to rocznie kwotę:

[box]22.912.116.000 złotych[/box]

Podsumowując. Łączne koszty biurokracji w Polsce możemy ostrożnie szacować na nie mniej niż:

[box]99.806.568.968 złotych[/box]

Niemal sto miliardów.

To kwota odpowiadająca rocznym przychodom budżetu państwa z podatku VAT (99 mld) zł. Albo sumie podatków: dochodowego od osób fizycznych (36 mld zł), dochodowego od osób prawnych (24 mld zł) i akcyzy (54 mld zł)!

Więcej porównań? Proszę bardzo:

  • na biurokrację wydajemy w Polsce dwa razy więcej niż „odkładamy” corocznie do ZUS na emerytury (51 mld zł),
  • urzędnicy kosztują w Polsce pięć razy więcej niż nasze wydatki na obronność (23 mld zł),
  • Policja dla utrzymania w Polsce porządku otrzymuje w naszym kraju zaledwie 1/12 (8 mld zł) tego co pochłania rocznie urzędnicza hydra;
  • nasze całe wydatki na naukę to zaledwie 1/20 (5 mld zł) tego, co musimy przeznaczać na półmilionową administracyjną kastę;
  • a proponowane przez tow. Leszka Balcerowicza cięcia w wydatkach socjalnych, o których pisałem niedawno (dla niektórych bardzo dotkliwe), to łącznie mniej niż nędzne 5 mld złotych – 1/20 kosztów administracji.

Czy tak być musi? Czy nie ma innej drogi niż mnożenie niskiej jakości prawa i pączkowanie kolejnych urzędów powołanych do jego stosowania? Oczywiście że jest! Administracja mogłaby kosztować nawet 1/10 tego co obecnie! To naprawdę jest możliwe. Możemy mieć proste, liniowe podatki. Łatwe do obliczenia bez konieczności korzystania z usług biura podatkowego. Przejrzyste i spójne prawo traktujące OBYWATELA jak PODMIOT Rzeczpospolitej, gdzie to DLA NIEGO a nie odwrotnie, pracują w nielicznych urzędach wysoko opłacani, kompetentni i rzetelni Urzędnicy Państwowi. Kiedyś ten tytuł coś znaczył. Dzisiaj urzędnik to najczęściej opryskliwa urzędniczka z okienka. Nie tak powinno być.

Nie ma już chyba nikogo naiwnego, który sądziłby że obecnie rządząca szajka (PO+PSL) jest chętna do wypełniania swoich wyborczych obietnic. Ich bezpośredni konkurenci nie są w niczym lepsi. Biurokracja rosła w równym tempie zarówno za rządów SLD, AWS jak i PiS. Nikt z nich nie potrafił (nie chciał?) zaradzić tej zarazie. W tym roku mamy znowu wybory. I jedyne o co Was proszę, to zapoznanie się z programami starających się o nasze głosy partii i porównanie, jak do tej pory swoje wyborcze obietnice owe partie realizowały. To niesłychanie ważne! Gdyby w lokalnym sklepie uparcie oferowano Wam jedynie niezbyt świeże mięso, przy tym oszukując na wadze i nie wydając reszty, to czy wciąż powracalibyście do tego sklepu robiąc codzienne zakupy? Z pewnością nie.

Tak proste decyzje każdemu przychodzą niemal automatycznie… Dlaczego więc w sprawie o niebo ważniejszej niż kotlet schabowy, myślenie dla Polaków jest tak trudne?