Na drogach jest lepiej, bo jest gorzej.
Osobiście, kiedy przychodzi mi wyruszyć w nieco dalszą podróż samochodem po polskich drogach, tuż po opuszczeniu rogatek mego rodzinnego miasta czuję się jakbym dostał pięścią w twarz. Ponoć mamy wiek XXI, jesteśmy częścią „Wielkiej Europejskiej Rodziny”, a ja zmuszony jestem walczyć o życie na tej jednej wielkiej improwizacji porównywalnej raczej z szosami azjatyckiej części Rosji, niż niemieckimi Autobahnami…
Za kilkanaście lat obchodzić będziemy stulecie wynalezienia sposobu poruszania się na miarę dwudziestego stulecia: AUTOSTRADY. Najpierw był AVUS, tor wyścigowy, ale jednocześnie poligon badawczy dla producentów samochodów. Teoria, że gdyby jezdnię zrobić szerszą, prostszą i bezkolizyjną można poruszać się szybciej, przyjemniej i bezpieczniej sprawdziła się. Po potwierdzeniu tego oczywistego faktu w praktyce, Niemcy wzięli się do roboty i do dziś wybudowali sobie już ponad 12.000 kilometrów autostrad. Jeszcze przed Drugą Wojną Światową mieli ich 3300 km… Polacy, po dwudziestu latach od kolejnego „odzyskania niepodległości” mogą pochwalić się niespełna ośmiuset kilometrami… Żenua, jak powiedział Klasyk.
Za to przodujemy w „bezpieczeństwie”. To znaczy tak usiłują nam wmówić rządzący. Musimy cały rok jeździć z włączonymi światłami (Niemcy nie muszą). Nie ma znaczenia że akurat jest, dajmy na to, środek upalnego dnia w środku lata i chcę wyskoczyć do pobliskiego sklepu wielkopowierzchniowego po piwo. Muszę zapalić światła mijania…
Mamy z pewnością najwięcej na Świecie fotoradarów w przeliczeniu na kilometr autostrady. Rzeczywiście, czuję się zdecydowanie bezpieczniej, kiedy na odcinku 100 km dziurawej, wąskiej, krętej, ekstremalnie zatłoczonej, brudnej i źle oznakowanej drogi krajowej nr 8, mijam kilkanaście fotoradarów. Kilka dni temu pokonując jedno z bardziej ruchliwych skrzyżowań w moim małym mieście, ze zgrozą stwierdziłem, że przejechałem przez nie właściwie w ogóle nie obserwując ruchu pojazdów i pieszych na mijanej przecznicy. Całą moją uwagę w tym kluczowym, trwającym kilka sekund momencie mijania skrzyżowania, skupiły ustawione niemal na nim samym monumentalne trójnogi lokalnej Straży Miejskiej. Jeden z fotoradarem a drugi z gigantyczną, podczerwoną lampą błyskową. Panowie „strażacy” siedzieli sobie spokojnie w zaparkowanym niedaleko radiowozie i obserwowali jak powiększa im się konto w banku. Czy naprawdę musi się wydarzyć jakieś nieszczęście, żeby ci debile choć nieco zmądrzeli?! Krótko mówiąc: bezpiecznie jest, że hej.
No i jak już gdzieś, przypadkiem raczej, wyremontowana zostanie jakaś ulica i można by nią jeździć nieco szybciej, spokojniej, sprawniej jakby, to nie. Zaraz wkraczają odpowiednie, wysoko opłacane mózgi, które wiedzą, że taka prosta wstęga asfaltu bez dziur to po prostu igranie ze śmiercią. No i biorą się do roboty:
Progi zwalniające już widziałem, ale te szykany niczym z torów F1, a zwłaszcza te śmiercionośne separatory pasów to już szczyt głupoty!
Ale tutaj dochodzimy do sedna sprawy. Ktoś produkuje te fotoradary, plastikowe słupki i progi, zapory betonowe, czy w końcu ostatni hit na naszych drogach: zegary odliczające czas do zmiany świateł na skrzyżowaniach (podobno rozważa się, żeby wprowadzić je obowiązkowo na WSZYSTKICH skrzyżowaniach z sygnalizacją świetlną). No i ktoś za nie płaci. Zgadnijcie moi mili, kto? No właśnie.
A kto bierze „prowizję” za zakup i instalację np. 5.000 metrów bieżących plastikowego rozdzielacza pasów ruchu dla „szczególnie niebezpiecznej” drogi w tej czy innej gminie w Polsce? Pan Urzędnik. I jest dobrze. Panu Urzędnikowi ma się rozumieć i panu Sprzedawcy rozdzielaczy też. A jakby tak zrobić normalną autostradę, to już jest inwestycja na większą skalę… To już nie chodzi o głupie kilkadziesiąt, czy w porywach kilkaset tysięcy złotych, ale o grube MILIARDY… „To już chłopaki ze stolicy biorą swoje prowizje… Tam byle kto z prowincji nic nie zwojuje.” Tak rozumuje lokalny pan Urzędnik i rozgląda się, co by tu jeszcze zamówić na ten „szczególnie niebezpieczny” odcinek lokalnej drogi. Może błyskające światełka?