Jak zostałem Rojalistą

Słuchałem ostatnio jak dwóch dziennikarzy komentowało bieżące wydarzenia w polskiej polityce. Jeden z nich podsumował jakieś działanie Donalda Tuska mniej więcej tymi słowy:

„Liberalny premier powinien zrobić tak i tak, ale polityk chcący utrzymać wysokie notowania w sondażach nie może robić posunięć wbrew większości swojego elektoratu”.

W tym momencie straciłem wszelkie złudzenia co do możliwości ucywilizowania demokracji jako systemu według którego dzieją się rzeczy w Państwie.

Demokracja w każdym przypadku to podejmowanie nie optymalnych decyzji. Demokraci muszą ważyć nie to czy dana ustawa spowoduje pozytywny skutek i dajmy na to umocni wolność w Państwie, lub zwiększy bogactwo obywateli, ale o to czy odpowiednio duża liczba wyborców będzie z owej ustawy zadowolona… Skutkiem jest tworzenie ton bzdurnego „prawa”, którego podstawowym zadaniem jest przekupywanie plebsu.

Zupełnie inaczej wygląda to w przypadku monarchii, lub choćby oświeconej dyktatury. Samodzierżca nie ma najmniejszego powodu, żeby oglądać się na słupki poparcia. Jest właścicielem całego królestwa, więc nie musi kombinować jak by tu się obłowić podczas swojej krótkiej kadencji. Ponieważ chce być podziwiany i wielbiony, powinien dawać przykład maluczkim, zarówno swoim postępowaniem jak i prezencją. To w końcu na nim, od narodzin do śmierci i uroczystego pogrzebu, skupia się uwaga poddanych (no i mediów). Władca to tylko, ale nie wyłącznie, „ten najważniejszy” z całej dynastii, musi więc zależeć mu na tym, żeby jego spadkobiercy odziedziczyli państwo kwitnące a poddanych szczęśliwych i nie skorych do wszczynania rewolucji.

Ale przede wszystkim: „większość” nie oznacza automatycznie większej, zbiorowej mądrości. „Większość” to jedynie wypadkowa średniego poziomu inteligencji głosujących. A (zwłaszcza w Polsce) średnia jest… niska. Ostatni v-blog pana Janusza Korwin-Mikkego jest bardzo „na temat”: